Warning: file_get_contents(http://hydra17.nazwa.pl/linker/paczki/voluntas.to-rzeczownik.swinoujscie.pl.txt): Failed to open stream: HTTP request failed! HTTP/1.1 404 Not Found in /home/server350749/ftp/paka.php on line 5

Warning: Undefined array key 1 in /home/server350749/ftp/paka.php on line 13

Warning: Undefined array key 2 in /home/server350749/ftp/paka.php on line 14

Warning: Undefined array key 3 in /home/server350749/ftp/paka.php on line 15

Warning: Undefined array key 4 in /home/server350749/ftp/paka.php on line 16

Warning: Undefined array key 5 in /home/server350749/ftp/paka.php on line 17
- Wszystko się zgadza, milordzie?

— Bardzo o to proszę, panno Stoper.

- A ja zawsze chciałam spróbować trufli – wtrąciła Lucy.
- Nie wiem, o czym mówisz - wykręcił się.
- Cieszysz się z tego, prawda? Wreszcie masz swoją upragnioną zemstę. - Nie chciałam się na tobie mścić, Huff. - Niosłaś transparent przeciwko własnemu ojcu. Jeżeli to nie jest zemsta, to jak to nazwiesz? - Przede wszystkim nie nazwałabym cię ojcem. - Rozłączyła się, zanim odpowiedział. - Halo? Chris uśmiechnął się do słuchawki. - Przynajmniej zmusiłem cię do rozmowy ze mną - powiedział do Lili Robson. - Cześć, Chris - odparła chłodno, jak wtedy, gdy odjeżdżała z ich idyllicznego pikniku. - Tęskniłaś za mną? - Wahała się z odpowiedzią zbyt długo, żeby powiedzieć nie. - Tak myślałem. Wyczerpały ci się baterie w wibratorze? Może wpadniesz do mnie i razem je sprawdzimy, co? - Nie chcę cię widzieć, dopóki nie załatwisz sprawy ze śmiercią twojego brata, zrozumiałeś? Nie mieszaj mnie do tego. Mówię poważnie, Chris. Jeżeli powiesz mojemu wujkowi, że tamtego popołudnia byłeś ze mną... - George zostanie zwolniony z pracy. Usłyszał, jak gwałtownie nabiera powietrza w płuca i głośno przełyka ślinę. - Słucham? - Inspektorzy z OSHA szukają odpowiedzialnych. Dyrektor do spraw BHP jest zazwyczaj pierwszą osobą, która przychodzi w takim przypadku do głowy, nie sądzisz? Gdyby George dobrze wykonywał swoją robotę, wiedziałby, że ten podajnik wymagał naprawy. Zamknąłby go i nie pozwolił uruchomić do czasu naprawy i przeglądu wykonanego przez wykwalifikowanego technika. Billy Paulik nie straciłby wtedy ramienia, my nie mielibyśmy ludzi Nielsona pikietujących przed fabryką, a odlewnia nadal pracowałaby pełną parą. - Nie możesz obwiniać George'a! - krzyknęła. - Nigdy nie chciałeś, żeby wyłączył tę maszynę. Mój mąż robi tylko to, czego chcecie ty i Huff. - W takim razie sugerujesz, że jest zbędny. Nie będziemy za nim tęsknić, gdy zostanie zwolniony. - Chris, proszę. Słysząc drżenie w jej głosie, uśmiechnął się i pogratulował sobie w duchu pomysłu, żeby zastosować tę taktykę. - Zwolnienie George'a jest ostatecznością, Lila. Przede wszystkim pomyślałbym o wsparciu go, gdy inspektorzy się do niego dobiorą. Chcę, żeby został na swoim stanowisku, a ty możesz mu to zagwarantować. - Jak? - W poniedziałek rano udasz się do biura szeryfa i powiesz swojemu wujkowi Rudemu, że w niedzielę po południu, gdy zginął Danny, ja byłem z tobą. Będzie to podwójnie dobry uczynek, Lila. Po pierwsze, spełnisz swój obowiązek jako uczciwej obywatelki, mówiąc prawdę przedstawicielowi prawa i uwalniając niewinnego człowieka od dalszych prześladowań. Po drugie, ocalisz męża przed utratą pracy. Widzisz, myślałem sobie o tym nowym adwokacie, którego wynająłem, i o tym, jak drogo będzie kosztować uniknięcie oskarżenia mnie o zbrodnie. Spytałem sam siebie, dlaczego muszę marnować czas i pieniądze, kiedy mogę szybko zakończyć całe to zamieszanie. Powinienem tylko przedstawić alibi - przerwał na chwilę. - Nie spytam, czy to zrobisz, bo wiem, że tak się stanie. A tak przy okazji: dopóki się tobą nie znudzę, masz być gotowa na każde moje zawołanie, wyglądać ślicznie i marzyć tylko o tym, by pójść ze mną do łóżka. Zrozumiałaś? - spytał, naśladując jej wcześniejszy ton. - To ja zakończę ten romans, nie
O ile w jej życiu nadal będzie Mark.
Tammy obrzuciła zaniepokojonego Marka triumfalnym spojrzeniem i szybko otworzyła drzwi. Za nimi stało dwóch postawnych strażników. Ich spojrzenia powędrowały w stro¬nę Marka.
Dalej otoczyła ich grupka naćpanych chłopców. Jeden z nich był nawet na tyle odważny, żeby rzucić w kierunku Sayre kilka sprośności. Ale na widok miny Becka zawadiackość i lubieżny uśmiech narkomana zniknęły. Chłopak pospiesznie oddalił się w kierunku grupki kolegów. Sklepy i galerie na Royal Street były w większości ekskluzywne. Można w nich było kupić antyki z Europy, klejnoty rodowe, obrazy i rzeźby, które zaspokoiłyby apetyt najbardziej wymagających kolekcjonerów. Jeden ze sklepów sprzedawał pamiątki, lecz wystawione tam towary były niewiele lepsze od tandety dostępnej w budkach z podkoszulkami na Bourbon Street. Przeszli obok tego sklepu, gdy nagle Beck się zatrzymał, cofnął i zniknął wewnątrz. - Zaraz wrócę - rzucił przez ramię. Sayre podeszła do wystawy i zaczęła przyglądać się okolicznościowym maskom ozdobionym fałszywymi klejnotami, cekinami, koronkami i pysznymi piórami. Niektóre z nich były dzikie i groźne, inne niezwykle piękne. Beck wyszedł ze sklepu, niosąc w dłoni sznur białych perełek nawlekanych na przemian z mniejszymi koralikami w kolorze metalicznej zieleni, złota i purpury. - Twoja sukienka jest wspaniała, ale przypomina mi o pogrzebie. Pomyślałem, że to może pomóc. - Włożył perły na szyję Sayre, po czym podniósł jej włosy i poprawił tak, aby podkreślały linię dekoltu. - Proszę. Znacznie lepiej. - Zazwyczaj mężczyzna nie ofiaruje kobiecie paciorków, zanim ta na nie zasłuży. Beck dotknął koniuszkami palców spoczywające na jej piersi korale, a potem powoli opuścił dłonie. - Dzień się jeszcze nie skończył - powiedział. Patrzyli na siebie bez słowa, dopóki nie rozdzieliła ich rozbawiona grupka ludzi, mijająca ich na wąskim chodniku. Beck pierwszy ruszył w dalszą drogę. Sayre nigdy nie znalazłaby miejsca, do którego ją zaprowadził. Nie udałoby się to nikomu, kto chociaż raz tam nie zawitał. Boczna uliczka, przy której mieściła się restauracja, była po prostu alejką z kanałem ściekowym przechodzącym przez sam jej środek. Nigdzie nie było znaku sygnalizującego, że gdzieś tutaj znajduje się lokal publiczny. Beck zatrzymał się przed porośniętą bluszczem żelazną bramą i wsunął dłoń pomiędzy liście, naciskając dzwonek. Z ukrytego głośnika dobiegło ich pytające: - Qui? - Beck Merchant. Brama ustąpiła z głośnym szczęknięciem. Beck wprowadził Sayre do środka i pieczołowicie zamknął za sobą bramę. Minęli wąski korytarz, otwierający się na podwórze, otoczone ścianami ceglanych budynków, porośniętymi mchem. Na środku rósł zielony dąb z zawieszonymi na jego gałęziach paprociami o rozmiarach volkswagenów. Spod gargantuicznych filodendronów i słoniowych uszu wyglądały kwitnące rośliny. Po ścianie przylegającego do podwórza budynku wspinał się pokręcony pień wisterii, porośnięty gęsto listowiem, sięgając dachu. Beck pokierował Sayre na górę. Zauroczona, podążyła za nim krętymi schodami, które wiodły ku balkonowi z żelazną balustradą zdobioną w przeróżne figury geometryczne. Wiatraki na suficie pracowały pełną parą, powodując migotanie płomieni w przymocowanych do ścian lampach sztormowych. Wzdłuż balustrady, w poustawianych równo doniczkach z chińskiej porcelany rosły krzewy hibiskusa. Jaskrawe kwiaty były niemal tak soczystego koloru, jak parasolki i niemal równie duże. Przywitał ich wytworny mężczyzna w smokingu. Chwycił dłonie Becka i ścisnął je pomiędzy swoimi. Przemówił po francusku, bardzo szybko, ale Sayre zrozumiała wystarczająco dużo, aby się dowiedzieć, że ów człowiek niezmiernie się cieszy z wizyty Becka. Beck przedstawił Sayre.
- Powiesz mi, co było w tym liście?
wizycie na planecie Maski.
- Proszę zejść - zażądał stanowczo Mark.
Kiedy Mały Książę znowu pojawił się na swojej planecie, Róża była tym mile zaskoczona, ale starała się tego nie
- Gdyby książę pozwolił...
Mark leżał na wznak, przykryty jedynie do połowy, z ob¬nażonym torsem. Musiał pracować, gdy zmorzył go sen, ponieważ obok niego stał otwarty laptop, wciąż włączony, a na niebieskim ekranie jarzyły się jakieś poplątane kreski. Henry zwinął się w kłębek pod ramieniem stryjka i spał słodko jak aniołek. Widać było, że czuł się dobrze i bez¬piecznie.
Nie oglądając się, wbiegł na górę po swoje rzeczy, prze¬skakując po dwa stopnie naraz.
- Tak. Naprawdę wolałbym tego uniknąć za wszelką ce¬nę. Nie mam jednak wyjścia, dopóki Henry nie dorośnie.

Gdyby miała dość siły, by przeciwstawić się rodzicom, oddałby jej serce i niczego już by się nie bał. Pozbyłby się wątpliwości.

- Do tej pory nie pozwalano Ottonowi nic robić, a to jest prawdziwy wizjoner! Mark, musisz się zgodzić. To nie będzie nic kosztować, on przygotował już tyle sadzonek,
- Wówczas nie byłoby problemu, ale to nie takie pro¬ste... Dużo osób urosło w siłę podczas ciągłej nieobecności Franza i Jeana-Paula. Zgromadzili majątki i chcą więcej, chcą władzy. Rozszarpią ten kraj między siebie. Proces roz¬padu już trwa. Zagraniczne firmy wycofują się z naszego rynku. Wyjeżdżają nasi naukowcy i specjaliści, emigruje młodzież, zwłaszcza ta najzdolniejsza. Nie widzą dla siebie przyszłości w Broitenburgu.
- Miło mi. Mark. Tammy, musimy porozmawiać.

- Proszę!

- Nie potrzebujemy. To, co mamy, w zupełności wystarcza.
- Tak.
- Ja tak dłużej nie mogę, Glorio - powiedział już spokojnie, nie odwracając głowy. - Gdybyś naprawdę chciała ze mną być, gdybyś nie wstydziła się mnie, powiedziałabyś o nas rodzicom.

słońca.

Alexandra przekręciła się na bok i podparła na łokciu. Była piękna i bardzo
Dziecko zaczęło piszczeć z niezadowolenia, a Klara roześmiała się i przytuliła je do siebie. Bryce wycofał się dyskretnie, wyszedł z domu, wsiadł do auta i odjechał. Coś mu mówiło, że nie powinien do końca ufać Klarze, jednak widok przy basenie sprawił, iż uwierzył, że ta dziewczyna na pewno nie skrzywdzi jego córeczki. Od tej myśli jednak wcale nie zrobiło mu się lżej na duchu.
Wszystko, co mówiła, dotykało jego lęków, uprzedzeń, odwiecznych kompleksów. Chociaż usiłował zachować spokój, Hope udało się zniszczyć jego wiarę w Glorię, ale za nic nie dałby jej tego odczuć. Prędzej umrze, niż okaże tej aroganckiej kobiecie, jak głęboko ubodły go jej słowa.